Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/103

Ta strona została skorygowana.

bledziuchny, potem mieniący się w różne barwy, posrebrzany, różowy, złocony... i wkrótce po nim jasność nastaje, niebo w purpurę obłóczy, szkarłatem się po białych chmurkach rozleje.
I za tem srebrzeniem, złoceniem, różowieniem, za tą purpurą i szkarłatem w ślad, wychyla z po za lasu głowę swoją słońce, i leją się blaski, blaski i jasności takie, że człowiek patrzeć na nie nie może i musi powieki przymróżyć. Kładą się po ziemi cienie od drzew, wydłużone niezmiernie, kładą się na zagonach, na drogach. Od domów, od stodół, kanciaste, szare plamy leżą, a to słońce świeci i świeci coraz wspanialej, coraz jaśniej.
I wszędzie jest obecne, wszędzie wchodzi: do wnętrza lasu przez czarne konary sosen się przedziera, między leszczynowe gałęzie, między paprocie się wślizga, małe kwiateczki leśne, czerwone poziomki całuje, w krople rosy się wciska i całe je światłem swojem wypełnia, wody strumieni przenika tak, że i kamyczki na dnie, i drobne rybki, i te rośliny, co w wodzie żyją, a tylko liściem lub kwiatem na jej powierzchnię wychodzą, — widzieć daje.