Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/105

Ta strona została skorygowana.

Są oni niby woły robocze, idące z głowami schylonemi do jarzma, gotowe ciągnąć pług przez ciężką rolę, ciągnąć go od świtu do nocy, z tem przekonaniem, że jutro ich czeka to samo, i pojutrze, i za rok, i za dziesięć lat, tylko że rola z każdym dniem będzie cięższa, a siły wciąż słabsze.
Do takich to, co rano, słońce wschodzące mówi: „Wstań! otwórz oczy, wyprostuj grzbiet zgarbiony i idź, odwalaj ciężkie skiby życia, jednę po drugiej, jednę po drugiej, aż póki do ostatniej nie dojdziesz, oraczu...”
I idzie oracz ów, i skiby odwala, i nadzieją rychłego końca się cieszy. On już przywykł do tej orki codziennej; z początku dźwigał pług swój, dzierżąc głowę do góry, patrzał przed się hardo, ale z biegiem czasu, opuszczać coraz niżej ją zaczął. Pocił się, później pocił się krwawo; a później wcale już nie. Zrobił się jak kamień, zesztywniał, możnaby mniemać, że mu ręce do pługa przyrosły, że jednę z nim całość stanowi.
Jak to jednakowo się dzieje! I młody wolec szarpie się z początku, rzuca łbem, wierzga, błyska krwawemi ślepiami, gdy go mucha ukąsi, a potem, choć go obsiądą całe gromady bąków i ślepaków, choć