Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/110

Ta strona została skorygowana.

jego, niby tuba, nad łąką brzmiał i echem się w poblizkim lesie rozlegał.
Pan Jan znalazł się tam również i dopiero koło ósmej na śniadanie do domu przyjechał. Oczekiwała na niego żona, piękna jeszcze, ale zeszczuplała i blada. Na jej czole także troskę znać było. Uśmiechnęła się do męża tym uśmiechem, w którym jest i przychylność, i współczucie, i smutek jakiś zarazem. On ujął jej rękę i przycisnął do ust.
— Dzień dobry, Maryniu — rzekł, — gdzie dzieci?
— Wyszły z panną Gracyą do ogrodu, a maleńki śpi. Może posłać po nie.
— Na cóż? niech się bawią, ja w tej chwili znów jadę.
— Dokąd?
— Na łąki, na obiad powrócę.
— Tak, w lecie jesteś gościem w domu, nie widzimy cię po całych dniach, a i w wieczór; gdy przyjdziesz, to ci obrachunki z ludźmi, wypłata czas zabiera. Mógłbyś się w tem przynajmniej Muchowiczem wyręczyć.
— Co znowu! trzymałby ludzi do północy. Wiesz, że w piórze nie bardzo biegły a i z rachunkami nie dałby sobie rady.