Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/129

Ta strona została skorygowana.

go rodzaju sprawami zajmowała się bardzo gorliwie. Doktór z panią Malwiną chodził po ogrodzie i rozmarzał się. Zapomniał o chorych swoich, o medycynie, o całym świecie — było mu zupełnie dobrze. Widział piękne oczy, napawał się dźwiękiem metalicznego głosu, który w jego uszach brzmiał jak najcudowniejsza melodya, i pragnął, żeby się ten spacer w zdziczałym i zapuszczonym ogrodzie nigdy nie skończył. Zatrzymywał się co chwila, pytając o drzewa, o krzaki róż. Zkąd się wzięły? kto je sadził? kiedy?
Wdówka śmiała się.
— Co się panu stało? — mówiła — zkąd taka skłonność do badania przeszłości? Czy przypuszczasz pan, że jestem starsza od tej ogromnej lipy, kiedy mnie zapytujesz o datę jej zasadzenia?
— Myślałem, że są jakieś tradycye do miejsca przywiązane, że je pani z opowiadania znasz.
— Ani trochę. To nie jest moje miejsce rodzinne. Kiedy przybyłam tu po raz pierwszy, zastałam te lipy, klony, graby, świerki. Były one już wszystkie tak wysokie, jak dziś, i takie grube, jak dziś. Zdaje mi się, że nic a nic nie urosły, a przecież to