Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/132

Ta strona została skorygowana.

dla mnie miłem... to jest, chciałem powiedzieć: niedenerwującem.
Gdy pani Malwina grała, doktór stał w otwartych drzwiach, wychodzących na ogród i patrzał na pogodne niebo, zarumienione blaskiem zachodzącego słońca. Świat wydawał mu się dziwnie piękny, upajała go łagodna melodya dumki, i szmer liści poruszanych przez wiatr, i zapach róż dolatujący z ogrodu, i szczebiot ptasząt wśród gałęzi. Zdawało mu się, że odmłodniał, że mu serce przyśpieszonem tętnem uderza, w oczach jaśniej się robi; chciałby zostać tu na długo, na długo... na zawsze. I już, już ma na ustach słowa wyznania, już chce się zbliżyć do grającej, powiedzieć co czuje, co myśli, i cofa się. Jeżeli nie powie, to będzie mógł tu powrócić za tydzień, za parę dni, znowu słuchać dumki, patrzeć na jasne niebo, być przy niej blizko, rozmawiać z nią, widzieć jej oczy cudowne; a jeżeli powie, od razu może to wszystko utracić: ujrzy przed sobą przepaść, próżnię, której nie zapełni nigdy i niczem. Za wielkie to ryzyko, wszystko na jedną kartę postawić... Niemożna.
Ostatni akord dumki brzmiał jeszcze