Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/146

Ta strona została skorygowana.

trochę swobodniej. Swoją drogą, wieczór, o którym marzył od kilku dni i po którym obiecywał sobie tak wiele — przepadł dla niego bez ratunku. Gospodyni domu prawie ciągle rozmawiała z panną Anielą i, zajęta gośćmi, nie mogła ani grać w szachy, ani bawić doktora wesołą gawędką, którą tak lubił.
Po herbacie wszyscy wyszli do ogrodu. Noc była ładna, po nad drzewami wysoko jaśniał skrawek nieba usiany gwiazdami; wietrzyk liśćmi szeleścił, trwało to krótką chwilę. Naraz wietrzyk zaczął się wzmagać coraz bardziej, poruszać gałęźmi, i nie wietrzyk już, ale wiatr, wicher chwiał drzewami, a jednocześnie gwiazdy niknęły zasłonione przez chmury, które bardzo szybko ogarnęły firmament.
— Wracajmy — rzekła gospodyni: — będzie deszcz.
— Pani dobrodziejko — odezwał się pan Karol, — ja się o co gorszego obawiam, to się na burzę zanosi.
Ledwie te słowa wymówił, oślepiająca błyskawica jak wąż przebiegła po niebie; panie krzyknęły z przerażenia i szybko wbiegły na werendę.
— Jeszcze ona daleko — rzekł do-