Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/152

Ta strona została skorygowana.

Pocztylion uderzył batem wychudzone szkapy, targnął lejcami i po kuryersku pojechał. Na niebie widniała jeszcze łuna czerwona, szeroka, później zaczęła się zmniejszać się i blednąc, i znów czerwieniała, ale już światło jej nie mieniło się, była już tylko odblaskiem zarzewia. Z drogi, z tego miejsca, na którem, w tamtą stronę jadąc, doktór zatrzymał się i na łączkę schodził, widać było nietylko łunę, ale czerwone płomienie i dym, gęstym, czarnym słupem wznoszący się w powietrze. Opalone, poczerniałe słupy trzymały się jeszcze, gdzie niegdzie tlały belki, zapadały się przepalone krokwie, i, uderzając swym ciężarem o zgliszcza, podnosiły snopy iskier. Koło tego wielkiego pogorzeliska uwijały się drobne, czarne sylwetki ludzi, walczących nadaremnie z wyższą od nich potęgą. Tam kilku chłopów uczepiło się bosaka, aby ocalić gorejącą już belkę, owdzie ktoś w morze ognia wlewał konewkę wody, słychać było nawoływania i krzyki, ogień przenosił się z budynku na budynek, z dachu na dach, nie darował nawet płotom, strawił je i położył na ziemi długą linią żarzących się węgli. Cały folwark w zgliszcza się zamienił: dwie duże stodoły, oborę, stajnię, owczar-