Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/153

Ta strona została skorygowana.

nię, szopę na narzędzia i śpichrz. Cud jakiś, że inwentarz zdołano w porę wypędzić. Ocalał tylko dwór i opodal folwarku stojące czworaki, reszta z dymem poszła.
Doktór aż pobladł, widząc to zniszczenie. Pocztylionowi na wieś kazał odjechać i w karczmie się zatrzymać, a sam poszedł pieszo do pogorzeliska.
Z daleka zobaczył p. Jana, jak chodził wśród dopalających się budynków i rozporządzenia ludziom wydawał, pragnąc jeszcze cokolwiek ratować.
Nie spostrzegł nawet doktora, który do niego się zbliżył.
— Panie Janie — odezwał się doktór, — panie Janie!...
— Ach, doktór! dobrze, żeś pan przybył... tam w domu żona i matka rozpaczają... Pójdź do nich...
Mówił spokojnie, nie rwał włosów z głowy i nie rozpaczał; przynajmniej nie okazywał tego na zewnątrz. Był tylko bardzo blady, ale głos mu nie drżał, oczy suche, spojrzenie jak zawsze pełne energii. Umiał panować nad sobą.
— Dostrzegłszy łunę — mówił doktór — pośpieszyłem do was natychmiast.
— Dziękuję za współczucie, ale cóż tu