Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/156

Ta strona została skorygowana.

Doktór odszedł, pan Jan pozostał na pogorzelisku prawie do rana. Towarzyszył mu Muchowicz, tak przerażony, że kląć zapomniał. Może sumienie go gryzło, że w klątwach swoich piorunów nieustannie wzywał, a może tak szczerze nieszczęście swego pracodawcy odczuł, dość, że przemawiał do ludzi cicho i łagodnie, prosił ich najgrzeczniej, by wodę nosili, by rozgrzebywali zgliszcza bosakami... Sam, jakby dobry przykład chcąc dawać, wodę wiadrami dźwigał, fornalom i parobkom pomagał, żelaztwo przepalone, ogorzałe belki z pomiędzy węgli wyciągał.
Nad pogorzeliskiem wschodziło piękne, uśmiechnięte słońce i zabarwiało różowym odcieniem dymy, które się nad zgliszczami wlokły. Ludzie jeszcze nosili wodę, jeszcze zalewali tlejące głownie, a wśród zielonych drzew sterczały czarne, osmolone słupy budynków, niby szkielety potworne. Nic nie ma smutniejszego nad pogorzelisko, nad widok zniszczenia, zrządzonego przez potężny, nieokiełznany żywioł. Jest ono posępne jak grób, grób zabiegów ludzkich, starań i mozolnej pracy. Gdzie tak niedawno jeszcze był ruch i życie, dziś pustka i zniszczenie. Biały dym wlecze się nad