Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/17

Ta strona została skorygowana.

On miał lat dwadzieścia sześć, ona dziewiętnaście — dopiero im słońce życia wschodziło. Wschód ten był pogodny, bogaty cudownemi blaski. Zalewał ich potokami złota i purpury. W świetle jego promieni, wszystko wydawało się barwnem, wspaniałem, uroczem. Upajali się pięknością tego wschodu; nie straszył ich możliwy żar południa, nie trwożyły burze, nie lękali się szarego, posępnego zachodu.
Nie myśleli o nim wcale.
Znali się dziećmi jeszcze. Bawili się kwiatami, gonili wspólnie motyle, rośli i miłość rosła razem z nimi, aby później dziecięcą przyjaźń i sympatyę zastąpić.
Gdy po kilku latach rozłączenia, podczas których on naukę swą uzupełniał, spotkali się znowuż w Jaworówce, byli bardzo onieśmieleni. Nie wiedzieli, jak mówić do siebie: Jasiu i Maniu, jak dawniej? czy też: panie i pani? Wybrali drugie, ale ten pan i ta pani z trudnością przechodziły im przez usta i były nieznośnym dodatkiem. Tolerowali go jednak przez rok cały — aż raz, w alei lipowej, tam, gdzie ogród się kończy, a łąka zaczyna, przyszli do przekonania, że to niepotrzebne, że, kochając się, można sobie nawzajem mówić po imieniu.