Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/200

Ta strona została skorygowana.

rozmawiał, bawił ją. Ledwie spojrzał na dzieci, które tak lubił. Maleństwa patrzały na doktora szeroko otwartemi oczyma i dziwiły się, że nie woła ich dziś do siebie, nie pieści, nie opowiada wesołych bajeczek. Byłyby może same przyszły do swego przyjaciela i zdobyły go szturmem, ale onieśmielała je obecność pięknej pani, z którą nie zaprzyjaźniły się jeszcze. Kiedy rozmowa szła w najlepsze, wywołano pana Jana.
W pokoju, w którym zwykle interesantów przyjmował, oczekiwał na niego chłop barczysty, wysoki, trochę przygarbiony, ze szpakowatemi włosami, które mu aż na ramiona spadały.
Gdy ujrzał pana Jana, ukłonił się i powiedział „pochwalony”, a sięgnąwszy w zanadrze, całą pakę papierów ztamtąd wydobył.
— O, wójcie — rzekł pan Jan, — chybaście tu całą kancelaryę przynieśli!
— Ha — odpowiedział, — co mi pisarz dał, tom przyniósł. Niebardzo ja tam dużo z tych papierzysków wyczytałem, bo zdolności wielkiej do tego nie mam, i jeszcze mi ktoś, niech go Pan Bóg skarze, okularska ukradł. Śliczności statek, dwa złote pieniędzy dałem za nie, jak lodu, i teraz jestem