Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/221

Ta strona została skorygowana.

Dźwigał też, ale znać było po nim, że dźwiga za dużo. Z człowieka młodego jeszcze stosunkowo, zrobił się dziad, nie wiekiem, nie ciałem, lecz duchem. Na czole miał wypiętnowaną troskę, na twarzy nieustanny wyraz zakłopotania, uśmiech na jego ustach nie pojawiał się nigdy, chyba na widok żony i dzieci, a i w tym uśmiechu nie radość była, lecz raczej ból tłumiony, skryty... cierpienie na widok istot ukochanych, których przyszłość jest zagrożona, niepewna...
Letni wieczór był pogodny i ciepły; pan Jan z pola do domu powracał. Szedł pieszo, ścieżką między zbożem, która prowadziła do szerokiego, dość ożywionego gościńca. Bryczką, w parę spasionych koni zaprzężoną, jechał pan Karol. Ponieważ droga była piasczysta, konie szły stępa. W miejscu, gdzie ścieżka łączyła się z gościńcem, pan Jan spotkał się ze swoim sąsiadem, medykiem amatorem.
— Dobry wieczór — rzekł.
— Dobry wieczór, moje uszanowanie sąsiadowi dobrodziejowi, sługa uniżony! Chodziłeś pan zboża swoje oglądać. Słusznie, bardzo słusznie! jest co widzieć, śliczności! mało gdzie równie piękne spotkać