Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/234

Ta strona została skorygowana.

tyczną, Bóg wie, z czem wreszcie! Otóż użaliłem się przed panem, i trochę mi lżej. Bądź zdrów, kochany sąsiedzie, a zajrzyj kiedy do mnie...
Po odjeździe sąsiada, pan Jan zamyślił się głęboko. Szedł do domu z pochyloną głową, smutny i strapiony, na ustach miał uśmiech goryczy pełny. Przyszedł mu na myśl doktór i długie z nim rozmowy na temat solidarności, jednoczenia sił, wspólnego działania... Nieraz poczciwy Ditto mówił: — Trzymajcie się za ręce, łączcie się, wspierajcie jeden drugiego, a będzie wam lepiej, będziecie silniejsi; niech mocniejszy słabszego podtrzymuje, niech każdy cegiełką chce być, a cały stan murem, ścianą... I dla czegóżby nie? jedna siła, choćby siła Samsona, nie jest tyle warta, co połączone siły gromady Pigmejów. Pan Jan rozumiał to wybornie, próbował, do tych i owych w tym duchu przemawiał, lecz to się na nic nie zdało, bo harmonii, poczucia wspólności interesów brakło. Kto z nim miał ręka w rękę iść, kto kogo wspierać i wspomagać? Ziemią handlowano i szynkowano w owym czasie, jak wódką, hurtowo i detalicznie. Jednych właścicieli wypędzali wierzyciele, drudzy ustępowali dobrowolnie,