Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/46

Ta strona została skorygowana.

psza go czeka, że ciężar z jego bark spadnie, że stanie się coś, co go podźwignie i ukrzepi. Rozpogadza czoło zmarszczone, prostuje grzbiet od ciężaru życia już zgięty, a w źrenicach ma blask jakiś, jakby darowany, a może tylko pożyczony od słońca.
Przed domem w Stawiskach, przed tem starem domowstwem, które się jego mieszkańcom tak pięknem wydawało i wygodnem, na trawniku igra dwoje dzieci: chłopiec i dziewczynka.
Gonią motyle i zrywają kwiatki, które opodal na rabatkach rosną.
Chłopczyk jest wątły i bladziutki, o dużych czarnych oczach; dziewczynka młodsza od brata, wstrząsa długiemi blond włosami, pulchna, rumiana, zdrowa. Pierwszy ma około pięciu lat życia, druga trzeci roczek niedawno skończyła.
Zmęczyły się dziatki gonitwą za motylami — usiadły. Dziewczynka zaczęła rozmowę.
— Józiu — spytała dziecinnym swoim szczebiotem — dlaczego nas dziś nie wpuścili do mamy?
— Bo mama jest chora... moja Zosiu.
— A dlaczego mama jest chora?