Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/59

Ta strona została skorygowana.

Pobawiwszy się z dziećmi, które Kurpielska później zaprowadziła do domu, doktór usiadł na ganku, zapalił cygaro i patrzał w niebo, po którem goniły się leciuchne białe obłoczki. Niebawem ukazał się na ganku i gospodarz. Był to jeszcze przystojny, nawet piękny mężczyzna, ale już nie taki, jak wówczas, kiedy mu Kąkolski marsza weselnego przygrywał... nie taki... Czoło wówczas pogodne i gładkie, przysłonięte było chmurą zadumy, oczy nie miały dawnego blasku, a brwi ściągnięte świadczyły o ciągłej trosce. Na ogorzałej twarzy uśmiech pojawiał się rzadko.
Doktór, ujrzawszy pana Jana, rzekł:
— Chodźmy się przejść.
— Dokąd?
— Do ogrodu, w pole; dokąd się panu podoba. Powietrza ci trzeba, panie Janie, orzeźwienia. O żonę się nie lękaj. Podźwignie się ona i wszystko będzie dobrze.
— Bardzo w ostatnich czasach zmizerniała i schudła.
— Ha! co chcesz, wszyscy się z czasem zmieniamy, i pan nie jesteś już taki, jak dawniej — i ja...
— Co do tego, przeczę. Musisz mieć, do-