Strona:Klemens Junosza - Szachiści.djvu/2

Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Anzelm. Tylko laufer! To jest rozbita partya, to są zmarnowane kombinacye! zmarnowana praca mózgu.
Pan Jan. „Stracone zachody miłości...” O cóż idzie? Nie podoba się panu — możemy nie grać... (nuci) przestań płakać, przestań szlochać, idźmy każde w swoją drogę, ja cię wiecznie będę kochać, ale przestanę bywać w tej cukierni... Do widzenia, panie Anzelmie.
Pan Anzelm (chwytając go za ramię). Nie bądźże waryatem! Nie kończyć partyi! przestać bywać?! Cóż u dyabła! Na to się partya zaczyna, aby była skończona. Siadaj-że, proszę cię. Na kogoż kolej.
Pan Jan (siada). Na pana.
Pan Anzelm. Choć jestem rozbity, nie tracę jednak nadziei. Z gorszych sytuacyi dobrzy gracze wychodzą. Tylko proszę cię, panie Janie, warunek. Jeden mały, malutki waruneczek...
Pan Jan. Słucham. Dyktuj pan warunki, chociaż nie jesteś zwycięzcą.
Pan Anzelm. Bez bajeczek i bez operetki, bo to rozrywa myśli. Dobrze?
Pan Jan. I owszem, zgoda. Bez bajeczek, bez operetek... bez poezyi... Ach bez poezyi... No, szach królowej.
Pan Anzelm. Co to?! Znowuż operetka?
Pan Jan. Nie, tylko zwyczajny szach.
Pan Anzelm. Do licha! (zamyśla się). To rzecz wymagająca głębszego zastanowienia się.
Pan Jan. Ma pan zamiar długo jeszcze namyślać się nad tem posunięciem?
Pan Anzelm. Długo?! Przecież namyślać się wolno.
Pan Jan. Bo jeżeli tylko godzinkę, to ja tymczasem poszedłbym na ulicę Żabią, gdzie mam zrobić sprawunek dla pewnej zachwycającej kobiety.
Pan Anzelm. Co znowuż? Za poważni ludzie jesteśmy, żeby zajmować się takiemi bagatelkami.
Pan Jan. Nie znasz, kochany panie, antecedencyi i procedencyi. Ostrzegam! Pilnuj wieży, bo zginie, a jeżeli ci się zdaje, że ta zachwycająca kobieta jest zwyczajną kobietą, to jesteś w grubym błędzie. To posunięcie, które pan teraz zrobiłeś, nie było szczęśliwe.
Pan Anzelm (obrażony). Jakie było, to było. Przychodzę tu nie na lekcye gry szachowej, ale na szachy, a pan nie jesteś profesorem, lecz zwyczajnym partnerem... Pańskie posunięcie również nie jest szczęśliwe, a ja się w krytykę nie wdaję. Nie pozuję na znakomitość. Co mi do tego? chcesz pan przegrać, to pan przegrywaj.
Pan Jan. Szach królowi!
Pan Anzelm. To jeszcze można wytrzymać. Już po szachu zasłoniłem się.
Pan Jan. Szach królowi!
Pan Anzelm. I znowuż? I znowuż po szachu.
Pan Jan. A ja jeszcze raz: szach!
Pan Anzelm. Prawdę mówiąc, to zaczyna być nudne.
Pan Jan. Ale skuteczne. Trzeba, kochany panie, wieżę stracić.... inaczej będzie źle...
Pan Anzelm. Jakto źle, dlaczego źle? Ja tu żadnego niebezpieczeństwa nie widzę... Co mi zagraża?
Pan Jan. Nie jestem profesorem gry szachowej, a pan nie przychodzisz na lekcye szachów — tylko na szachy (pan Anzelm zamyśla się pochylony nad szachownicą, pan Jan mówi dalej). Trzeba panu wiedzieć, że jest to kwiatek, cukierek. Równie pięknych oczu świat nie widział, usta przypominają dwie dojrzałe wisienki, a rączka! Jeżeli jest w Europie druga taka rączka, to pozwolę się nazwać najobskurniejszym z obskurantów.
Pan Anzelm (powtarza w zamyśleniu). Ja jestem obskurantem, ty jesteś obskurantem, on jest obskurantem; my jesteśmy...
Pan Jan. Kochany panie Anzelmie, mów tylko o sobie, jeżeli chcesz się chwalić — i poweźmij nareszcie jakie postanowienie co do tego posunięcia.
Pan Anzelm. Zaraz, zaraz... Więc powiadasz pan, że takie oczko i taka rączka.
Pan Jan. Wcale tego nie mówię... Dwoje oczu i dwie rączki...
Pan Anzelm. Dlaczegóż u licha aż dwie? Sytuacya zaczyna