niedowierzająca jak Tomasz, a podejrzliwą jak Otello pomnożony przez czternaście...
Jeszcze słońce nie zaszło, a już przed dworkiem w Lisiej‑Jamce ukazała się żółta bryczka pana Dominika zaprzęgnięta w cztery kasztany, a Bartłomiej stangret tak zamaszyście palnął z bicza, że stary kot drzemiący na oknie o mało nie dostał apopleksji ze strachu.
Dominik mnie kocha, pomyślała panna Zofja, podając Krzykalskiemu rączkę, na której mąż ten złożył dwa bardzo głośne pocałunki...
Niezadługo przybył i pan Jacek, a tak pannę Zofję przepraszał, tak się wyprzysięgał na duszę i ciało, że chciał pierwszy przyjechać, że panna Zofja znowuż pomyślała sobie:
— Jacek bardziej kocha — i pozostawiwszy kochanków w towarzystwie kuzynek i innych gości, wyszła do swego pokoju i oparłszy głowę na dłoni, dumała nad tem, który prawdziwiej, który goręcej jest do niej przywiązany. Serce jej przedstawiało wyborny i dokładny obraz giełdy, w czasach niepewności politycznej, co chwila papiery Krzykalskiego szły w górę, to spadały znowuż ustępując miejsca wartościom pana Kichalskiego i tak dalej:
Ten mnie porównał do słowika,
Ten u nóg legł jak placek,
Ja kocham bardzo Dominika,
Lecz miłym jest i Jacek.
Jakiż będzie z tego wynik,
Czy Jacenty czy Dominik??!?
Taki wiersz napisała sobie panna Zofja na pamiątkę w kajeciku niebieskim i wyszła do gości uśmiechnięta, promieniejąca nadzieją szczęścia i przyjmowała hołdy od dwóch swoich wielbicieli, komplementa od kuzynek i staruszka, a skutkiem tego herbata nalewana jej rączką była przesłodzona jak lukrecja.
Bawiono się wybornie, jedna kuzynka grała na fortepjanie, a pan Kichalski podał rękę pannie Zofji i puścił się mazura z taką werwą i animuszem, tak wybijał hołubce, że zagłuszył zupełnie turkot sąsiedniego młyna.
Ożywieni humorem Kichalskiego pozostali goście nie dali się namawiać do zabawy, — tańczono, śmiano się, pito hucznie i wesoło, ale tak wesoło, że opowiedzieć tego niepodobna, a szczegółowy opis za wiele by kosztował atramentu i papieru.
Pan Krzykalski przyśpiewywał sobie nawet w tańcu i improwizował wierszyki, które chociaż nie będą zapewne drukowane w bibljotece najcelniejszych arcydzieł sztuki Europejskiej, jednak robiły wrażenie na pannie Zofji i na całem towarzystwie...
Serce gospodyni domu wahało się nie wiedząc komu dać pierwszeństwo i kto wie, możeby zawisło pomiędzy temi dwoma sercami jak trumna Mahometa, możeby jak Twardowski zawisło pomiędzy niebem i ziemią, czyli krócej mówiąc możeby wcale żadnego z dwóch kunkurentów nie wybrało... gdyby
Trzeba było jakiegoś deus ex machina, jakiegoś fatum, jakiegoś gwałtownego wtrząśnienia, trzeba było krwi, może nawet... Wszystko to stać się miało niedługo.
Wieczorek się udał, goście rozjechali się w najlepszej harmonji, zaś panna Zofja usnęła ukołysana rozkosznemi snami, słodkiemi marzeniami i słodszą nad wszystko nadzieją...
Pozorny był spokój i zwodnicza nadzieja. Nad cichym dworkiem wisiała chmura piorunami groźna... w jasno‑modrych oczach panny Zofji miały