zmem artysta... — zwłaszcza dla mnie, który tylko co opuściłem gwarne i zgiełkliwe miasto... Nie wyobrażałem sobie, kochany kolego, patrząc z okna wagonu na tę monotonną lesistą okolicę, że w niej znajduje się takie miłe ustronie...
— Sądziłeś zapewne, że w borach tych gnieżdżą się tylko wilki i niedźwiedzie... a tak nie jest. Mieszkają w nich ludzie, pracują, myślą, kochają się, cieszą lub płaczą, jak ludzie... Nie wiem, jak kto, ale ja nie pomieniałbym tego zakątka na najwspanialsze pałace. Mnie tu dobrze.:.
— Dlaczegóż, mój mężu wtrąciła leśnikowa — mówisz w pojedyńczej osobie, dlaczego nie powiesz, nam tu jest dobrze.
— Formalistka jesteś, moja pani... a ja, mówiąc o sobie, mówię zarazem o was. Wszak stanowimy nierozdzielną całość. Ty, ja, nasze dzieciaczki, to jedno.
Łódź przybiła do brzegu. Panie poszły naprzód do domu, aby zająć się przygotowaniem herbaty, gospodarz z gościem sami tylko zostali.
— Słuchaj, — rzekł pierwszy — słuchaj, kolego i przyjacielu, ja mam do ciebie wielką prośbę... ale wypowiedzieć jej nie śmiem...
— Cóż-to za prośba i skąd taka nieśmiałość?
— No widzisz... bo proszę cię... ja wiem przecież, że wy artyści, bywacie zarzucani takiemi prośbami i to wiem także, że tam, na wielkim świecie...
— Dajżeż mi pokój, kolego, ze swoim wielkim światem... Tu jest świat wielki naprawdę!... O cóż ci idzie, Antosiu?
— Zdaje mi się — rzekł leśnik nieśmiało, — że między rzeczami twemi, które przyniesiono ze stacji, są... skrzypce...
Artysta roześmiał się...
— Zdaje mi się — rzekł, — że pewien pan, który mnie zabrał z sobą z pociągu, miał ze sobą strzelbę. Jakże chcesz, kochany przyjacielu, ty się nie rozłączasz nigdy z bronią — a ja ze skrzypcami... Wożę je zawsze z sobą i grywam prawie codzień.
— Więc zagrałbyś nam?
— Eh, dziwne pytanie... dlaczego nie miałbym zagrać...
— Sądziłem... że wymawiać się będziesz...
— Tak? Sądziłeś zapewne, że nie potrafię grać bez orkiestry, bez jasno oświetlonej sali, bez tłumów... Otóż nie... Zagram dla ciebie i dla twoich...
Leśnik rzucił się artyście na szyję.
— Jakiś ty dobry! — zawołał — jakiś dobry... Wypowiedzieć nie umiem, jaką wielką roskosz nam sprawisz...
Już mrok zapadł całkiem i księżyc na niebo wypłynął, już przepiękna noc letnia rozpostarła płaszcz swój nad ziemią uśpioną, a w domku leśniczego jeszcze jaśniało światło. Tam nikt o spoczynku nie myślał, wszyscy byli pod wrażeniem gry mistrzowskiej, niezrównanej, wszystkim brzmiała jeszcze w uszach czarująca melodja, dobyta ze skrzypiec przez znakomitego artystę...
Nie dziękowali nawet... tylko leśnik w milczeniu uściskał kolegę, a panie miały w oczach łzy.
Po chwili dopiero odezwał się gospodarz...
— Czytaliśmy wiele o tobie, ale wszystko to mało...
— Jakto? — zapytał.
— No, tak jak mówię, mało... Wrażenie, jakie grą swoją sprawiasz, ani opowiedzieć, ani opisać się nie da, to można tylko odczuć...
Strona:Klemens Junosza - W głuszy leśnej.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.