Strona:Klemens Junosza - Wdowa z placem.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.
— 6 —

Ulice i chodniki pokryte były rzadkiem, lepkiem błotem, a rozpostarte nad głowami przechodniów parasole, wyglądały niby stado olbrzymich nietoperzy, wybiegłych na żer z jakiejś legendowej pieczary.
Dorożki z podniesionemi budami toczyły się po ulicach, tramwaje, jak zwykle podczas słoty, były przepełnione, przechodnie przyśpieszali kroku, aby coprędzej dostać się pod dach.
W takim dniu posępnym i wilgotnym całe miasto jest zaszargane; a i ludzie w niem także. Bogaty wozi błoto na lakierowanem pudle wykwintnej karety, ubogi nosi je na wykrzywionych i dziurawych butach, wszędzie błoto i błoto...
Handlarz uliczny zbiera je na poły kapoty, przekupka rąbkiem spódnicy je zgarnia, biegnący w pośpiechu aferzysta po kolana się w niem zachlapie, a przy ciągłym ruchu, przy nieustannem przepływaniu żywej fali ludzi z ulicy na ulicę, z placu na plac, cząstki błota z za Żelaznej bramy, z Grzybowa, Twardej, Nalewek, dostają się na szerokie chodniki Nowego Świata i Marszałkowskiej — i odwrotnie, błoto z eleganckich dzielnic wędruje na Muranów, Gęsią, Dziką, Nalewki i robi się powszechna assymilacya błota, od Mokotowa aż za Wolskie rogatki, z pod Powązek na Nową Pragę.