dnia dwudziestego dziewiątego października o godzinie drugiej po południu, z kaplicy przy kościele ś-go Jana, na Powązki.
Umarł biedaczysko w dzień słotny i pochowany miał być podczas szarugi szkaradnej.
Trudno, nikt pretensyi o to rościć nie może, poczciwy Jan terminu nie wybierał, musiał przyjąć taki, jaki mu naznaczono.
A tak się to stało prędko, prawie niespodziewanie... Zaczęło się od bólu głowy i kaszlu, wszyscy mówili, że to przejdzie... tymczasem gorzej. Przyszedł doktór, pokiwał głową, zaopiniował, że może przejdzie, może nie przejdzie; prędzej nie przejdzie, aniżeli przejdzie, a jeżeli przejdzie, to będzie nadzwyczajny wypadek...
Poznał się — nie przeszło.
Na wieczór żona dawała proszek choremu. Przyjął, spytała:
— Jakże ci, Jasiu, lepiej?
— Lepiej — szepnął — lepiej.
Przy drugim proszku pytała go znowuż o to samo. On głową kiwnął, niby chcąc dać poznać, że tak jest, ale nie przemówił ani słowa — a zaraz po północy życie skończył.
Biedna wdowa! Zaledwie siedm lat upłynęło od czasu, gdy w białej sukni, w przezroczystym welonie, z paradą wielką ślub
Strona:Klemens Junosza - Wdowa z placem.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.
— 8 —