po nierównym bruku, a pan Antoni, powoli, ze spuszczoną głową, szedł ku miastu...
Syn w jednej chwili znalazł się przy nim.
— Ojcze! — zawołał — co to znaczy, dokąd one pojechały?...
Starowina, przestraszony, odskoczył.
— Co tu robisz — rzekł — miałeś czekać w cukierni!
— Tak długo... nie miałem cierpliwości... przybiegłem...
— Przestraszyłeś mnie... Na seryo... Żeby kawał gzemsu oberwał się z kamienicy i padł przed memi nogami, nie przeraziłbym się tak bardzo...
— Przepraszam ojca... ale chyba moja niecierpliwość da się usprawiedliwić.
— No, tak, tak... Rozumiem, zapewne...
— Ojcze... nie śmiem pytać... Jak poszło?
— Wcale nie poszło, synu... pojechało... Sam przecież na własne oczy widziałeś...
— Ojcze!
— Trudno opowiadać na ulicy, gdy ze wszystkich stron popychają i szturchają. Wejdźmy gdzie, usiądźmy, dowiesz się o wszystkiem, chociaż niema w tem dla nas właściwie nic ciekawego...
Weszli do restauracyi, gdzie było prawie pusto i zasiedli przy stole.
Strona:Klemens Junosza - Wdowa z placem.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.
— 122 —