Po śliskiem błocie, pokrywającem ulice, orszak posuwał się powoli, nie można było przyśpieszyć kroku, bez niebezpieczeństwa poślizgnięcia się i upadku. Za karawanem postępowała wdowa w żałobie, osłonięta czarnym welonem krepowym, podtrzymywana pod ręce przez dwie wierne przyjaciółki, dalej zaś gromadka przyjaciół i znajomych.
Z początku, po ruszeniu karawanu, gromadka trzymała się, następnie przerzedzała. Niektórzy, nie chcąc brnąć środkiem ulicy, przeszli na chodniki i zmieszali się z falą obojętnych przechodniów, inni ukryli się przed deszczem w dorożkach, inni nareszcie cofali się i wracali do domów, nie chcąc moknąć, tak, że na ulicy Dzikiej gromadka dążąca za karawanem składała się już tylko z dziesięciu, może z dwunastu osób, najprzychylniejszych dla wdowy.
Karawaniarz wtulił ręce w rękawy, kapelusz nasunął na czoło, brodę na piersiach oparł i drzemał w najlepsze, pewny, że stare, wypracowane w żałobnej służbie szkapy, nie rozbrykają się, nie poniosą, ale spokojnie, noga za nogą, dowloką się do miejsca... I byłby nietylko drzemał, ale spał smacznie nawet, gdyby nie fatalny bruk i silne wstrząśnienia żałobnego wozu... Zagrożony spadnięciem z kozła, przebudzał się,
Strona:Klemens Junosza - Wdowa z placem.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.
— 21 —