otwierał oczy, spoglądał, jak daleka droga jeszcze go czeka i znów zapadał w drzemkę.
Na Dzikiej ulicy do wdowy i podtrzymujących ją przyjaciółek, zbliżył się mężczyzna tęgi, gruby, ogromnie pewny siebie, czerwony na twarzy, w granatowym paltocie, w kapeluszu trochę zrudziałym i rzekł:
— Kochana pani dość się już fatygowała. Nie można tracić zdrowia na takiem okropnem powietrzu, zaziębi się pani, zachoruje... Trzeba iść do karety... Przed bramą pani wysiądzie i mężowi ostatnią posługę odda...
— Nie, panie, pójdę.
— Ale do czego podobne? Nie można... Ja na to nie pozwolę. Niechże pani idzie.
— Panie, panie, zostaw mnie pan w spokoju.
— Trudno, na opór lekarstwa nie ma. Niechże więc pani idzie, ale proszę oprzeć się na mej ręce. Panie już się zmęczyły.
— Bynajmniej, możemy ją biedaczkę doprowadzić aż na miejsce. Postanowiłyśmy, że nie odstąpimy jej ani na krok.
— I ja także.
— A dla czegóż to pan dopiero teraz przypomniał sobie, prawie przed samym cmentarzem, że biedna wdowa może potrzebować podpory? — rzekła jedna z kobiet z wymówką.
Strona:Klemens Junosza - Wdowa z placem.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.
— 22 —