Pewny siebie pan Leon, przysiadł się do młodej wdowy, częstował ją, pragnął rozweselić — i udało mu się to o tyle, że zaczęła brać udział w rozmowie, która z każdą chwilą stawała się bardziej ożywioną, gwarną, prawie hałaśliwą. Twarze biesiadników zarumieniły się, oczy nabrały blasku; z początku rozmowę przeplatał śmiech, przytłumiany dyskretnie, później słychać już było jego wybuchy szczere, niehamowane przez żadne względy.
Z całego towarzystwa jeden tylko młody człowiek nie pilnował się kolejki, lecz unikał jej, nic nie mówił, nie śmiał się i nie dowcipkował.
— Ignaś, — zawołał pan Franciszek — cóżeś tak osowiał?
— Bo mi smutno — odrzekł cicho...
— Smutno... proszę! Smutek już pogrzebany, a w porządnem towarzystwie nie można wyglądać jak karawaniarz...
— W takim razie, pójdę do domu... Bądźcie państwo zdrowi — rzekł, kłaniając się.
— Dokąd i po co? — zawołał pan Leon. Siedź kiedy ci dobrze.
— Nie, nie... pójdę, — rzekł stanowczo. Państwo wybaczą mi, ale czuję się chorym... głowa bardzo mnie boli.
— Właśnie, nie ma lepszego lekarstwa, jak alembikowa ze spirytusem. U mnie
Strona:Klemens Junosza - Wdowa z placem.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.
— 33 —