— Rzecz wymaga zastanowienia. Pozwoli pan, że się namyślę.
— Owszem, owszem, byle nie długo.
Nastała chwila milczenia. Pan Leon stanął przy oknie, patrzył na ulicę, na przechodniów, stara ciotka znowuż puściła w ruch palce i zajęła się gorliwie robótką.
Po dziesięciu minutach stanął przed nią — i zapytał.
— No jakże? Namyśliła się pani?
— Już.
— I cóż mi pani powie?
— Po namyśle, to samo, co chciałam powiedzieć na razie. Propozycya pańska jest bardzo brzydka i oświadczam, że wcale nie mam zamiaru dopomagać panu w zabiegach o rękę mej siostrzenicy.
— Tak?!
— Stanowczo tak, mój panie.
— A to przepraszam; w takim razie, poradzę sobie sam, bez pomocy i pomimo przeszkód.
— Najlepiej pan uczyni, najlepiej.
— Do widzenia! — rzekł — skłonił się z przesadną grzecznością i wyszedł.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wyszedł mocno wzburzony, zagniewany i zły. Na ulicy nie poznawał znajomych, nie kłaniał im się, jakiegoś przechodzącego jegomości potrącił i nie przeprosił, nie sły-