Te pamiętne maskarady w roku pańskim 1873, odbywały się w salach urzędu municypalnego miasta Lambda.
Poza miastem, w położeniu iście romantycznem, gdzie wzgórek siedzi przy wzgórku, a olchy szumią w dolinie, kędy rzeczułka rysuje wdzięczne esy na łączce; — tam gdzie latem brzmi przyjemny chór żabek i solowe recitativo słowika, a zimą kracze towarzystwo wronie, stoi cichy i spokojny domeczek. O godzinie dziewiątej, a było to w całej grozie mroźnego Lutowego wieczoru, mieszkańcy domku prawie wszyscy spoczywali snem błogim.
Światła zagasły — pulchna gospodyni ułożyła do snu wrzeszczącą progeniturę, i uczyniła się cisza; tylko jeszcze w sypialnym pokoju młodych państwa Q, słychać było jakby jakieś urywane słowa, jakiś szept niewyraźny lub westchnienie. Czy to był miarowy chód zegaru, czy przyspieszone bicie serca, tego perpendykułu machiny człowieczej — nie wiem.
Morfeusz drżąc z zimna, unosił się nad głowami spokojnych mieszkańców fermy, i delikatnie sypał mak na ich strudzone powieki. Spasły Bryluś, cerber tego ustronia, schronił się do budy, gdzie widocznie tonął w słodkich marzeniach, bo od czasu do czasu kiwnął skostniałą łapą, zrobił gest radosny obciętym ogonem, i z przytłumionem westchnieniem podnosił zwierzchnią wargę jak gdyby chciał imponować światu resztą wspaniałych niegdyś zębów, lub jakby sobie przypomniał wesoły epizod z młodości, co słodki uśmiech na jego kosmate wywołało oblicze. Bo i psy mają swoje łzy i uśmiechy.
W jednej tylko stancyjce, ciasnej jak kosz kąpielowy, a chłodnej jak lodowate bieguna zakątki, dogorywającem światłem drgała zapłakana łojówka, roniąc od czasu do czasu łzy ciepłe i tłuste, które w lodowatym uścisku temperatury izdebki, rosły jak stalaktyty na przejrzystem łonie butelki, pełniącej z abnegacją obowiązki lichtarza.
Kaleka stolik, weteran dwiema drżącemi nóżkami opierał się na spaczonej podłodze, a drugą stroną przytulił się rozpaczliwie do ściany, szukając w niej podpory i wzmocnienia.
Wewnętrzne urządzenie apartamentu pozostawiało wiele do życzenia — łóżko zapadłe i skrzypiące, stołek bez ceremonji obandażowany szpagatem, a rozrzucone na oknie gazety i kołnierzyki, pióra i papierosy, mówiły do przechodnia:
Z poza obłoku dymu, widać było czarną mózgownicę bohatera. Siedział skulony przy stoliku, i pisał. Znać, że tworzył, że duch jego uniesiony porywającą natchnienia siłą, burzył się i kipiał jak wulkan, bo pióro skrzypiało, litery goniły się wzajem, a wiersz stawał przy wierszu, jak żołnierz w równym szeregu. Wreszcie skończył i powstał