Sala jaśniała od świateł. Sześć olbrzymich pająków zwieszonych z sufitu, rozlewało jasność i stearynę na głowy gości. Ośmnastu trębaczy wygłaszało płody Offenbachowskiej liry, a okrągły i kulisty cukiernik rozłożył się z taborem w sąsiednim pokoju, sprzedając lody, sorbety, i słodki uprzedzający uśmiech, po cenach umiarkowanych.
Maskarada była w całej pełni. Na środku sali, tańczono jakiś taniec, charakterem nieco do kontredansa podobny; pod ścianami i w sąsiednich pokojach, długim szeregiem wlokły się pary piszczące, wzdychające i udające zabawę i wesołość.
W głównych drzwiach zarysowała się sylwetka naszego bohatera.
Minę miał więcej jak ostrą — kapelusz na lewo zbakierowany, a na potężnym nosie osadził pincenez, przez które bardzo nie wiele mógł widzieć.
Uniform jego w rzęsistem oświetleniu nastręczał wiele spostrzeżeń, uwag i porównań, dla badaczów starożytności i pamiątek.
Cały ten kostjum wyglądał jak księga hipoteczna niejednego szlachcica. Tyle tam ostrzeżeń, wykreśleń, służebności i warunków. Jeden posiadacz de nomine, kilkunastu właścicieli de facto. A przytem mina gęsta i zamaszysta.
Szanowni czytelnicy, nie mam zamiaru was nudzić, z tej racji pominę milczeniem nie ciekawe szczegóły intryg owej pamiętnej maskarady, zamilczę również o tem, jakim sposobem kassa naszego bohatera doszła do skromnych rozmiarów 17½ kop. sr. i przystąpię do rzeczy. Była godzina druga po północy, a nasz bohater miał się ku wyjściu, gdy wtem ujrzał czarne domino i maseczkę, z poza której widać było dwoje oczu wielkich, przypominających kolorem swoim niezmierzone oceanu głębiny, to błyszczących znowu jak świetne zorzy północnej zjawisko, to opuszczających się znowu, i kryjących za długich rzęs ciemnych firanką.
I na widok kobiety, facet stanął jak wryty,
W sercu uczuł affekty strzeliste,
Bo jej oczy z pod maski, siały iskry i blaski,
Dziwnie jasne, promienne, ogniste. . . . .
Wejrzenia ich skrzyżowały się wzajem jako błyszczące przeciwników miecze, a facet magiczną przyciągnięty siłą, bezwiednie znalazł się na ławeczce obok tajemniczej piękności.
Z zasady nie lubił „wstępów.“ A zatem, powiedział do niej po prostu.
— Masz zachwycające oczy.
— W twoich oczach, które się lada czem zachwycić mogę odrzekła, i powstając z ławki wsparła się na jego, ramieniu, i kazała prowadzić po sali.
Rozmowa ożywiła się niebawem, publiczność dostarczyła przedmiotu, facetka była widocznie przyjezdna, i ciekawa niewypowiedzianie.
Gorąco było straszne. Wzięła z rąk bohatera szapoklak, i chłodziła nim swoją zamaskowaną twarzyczkę.
A po chwili, w najlepszej komitywie śmiejąc się wesoło, usiedli oboje w gabineciku na uboczu, i kassa bohatera zamieniła się na mikroskopijną porcyjkę lodów.