Strona:Klemens Junosza - Wilki Wesołego!.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie sapał, lecz ryczał, jak wół, który wyrwał się ze szlachtuza. Przerażenie dodawało mu sił.
Biegliśmy tak może wiorstę, dwie, i mnie dech już zapierało w piersiach, i ja z gustem położyłbym się pod drzewem, na miękkim mchu, aby przespać się kilka godzin, ale zapłakana twarz Anielci stawała przed memi oczami, taka smutna, taka prosząca, że mi się serce krajało...
Żyd padał już ze znużenia, potrzebowałem dodać mu energii, — jeszcze z wiorstę, z półtorej, w głąb lasu, a w takim razie, żeby pękł, na licytacyę nie zdąży: mój przyjaciel przywiezie pieniądze, termin spadnie, a ja nie będę potrzebował licytować Anielci...
Stanąłem.
Zdjąłem strzelbę z ramienia, wycelowałem w najbliższą sosnę.
— Aj waj! — wrzasnął Fajn — co pan robi?
— Wilki... — szepnąłem tajemniczo.
Rozległ się wystrzał jeden, potem drugi.
— W nogi! — wrzasnąłem, aż się echo rozległo.
Fajn dobył ostatku sił. Trzeba przyznać, że pod wpływem strachu biegł jak zając, zapomniał o wielkim brzuchu, o felerze swoim, biegł jak szalony, dopóki nie padł ze zmęczenia.
Bohater mój legł nad brzegiem strumyka, pod krzakiem leszczyny, oddychał ciężko, twarz miał podrapaną, skutkiem przedzierania się przez splątane gałązki i krzaki.
Żal mi się żyda zrobiło.
— Panie Fajn — rzekłem — już tu jesteśmy