Był w Topolinie dom stary, wygodny i obszerny, a ogromem swoim tak dalece imponujący ubogim chatkom wioskowym, że go ludzie pałacem nazywali.
Dom ten, którego ganek tonął w zielonych festonach dzikiego wina, otoczony był drzewami.
Na pięknie ogrodzonym dziedzińcu rosły klomby bzów, berberysów i róż dzikich, z pośród których wznosiły czoła dorodne akacye, obsypane białém świeżém kwieciem, niby wypudrowane głowy zeszłowiecznych piękności.
Do dworu prowadziła droga wysadzona dwoma rzędami balsamicznych topoli; a po za domem, aż do saméj wioski, rozciągał się ogród.
Dzikie drzewa osłaniały go od burz i wiatrów. Białe brzozy, jesiony, klony i świérki, tworzyły tę naturalną ochronę, bawiąc oko rozmaitemi odcieniami zieleni, a dokoła ciągnął się szpaler z lip strzyżonych, nizkich, które splątawszy swe bujne gałązki, tworzyły aleję chłodną, cienistą, usposabiającą do rozmyślań...
Aleja ta podobną była do korytarza starego jakiegoś klasztoru, a kiedy w noc miesięczną wdarły się do niéj promienie księżyca i zarysowały na czarném tle liści, to mogłeś mniemać, że widzisz przed so-