Była noc czerwcowa — noc świętojańska.
Na wzgórzach płonęły rozpalone ogniska, rzucając blaski krwawe, a przy świetle płomieni czerwonych widać było zdaleka dziarskie postacie parobków i dziewoi, tańczących w koło ognia, zawodzących pieśni rozgłośne.
Coraz to wyrywała się z koła jakaś postać, aby skoczyć przez ogień, i przez chwilę wydawała się niby zawieszona w płomieniach.
Daleko, daleko, na najwyższém wzgórzu płonęła beczka smoły... czerwony płomień unosił się nad nią, a nad płomieniem słup dymu czarnego, niby wąż potworny, wił się w pierścienie i skręcał w powietrzu; rwał się do góry, do gwiazd może chciał dotrzéć, ale wiatr chwytał za łeb potwora i wlókł go ponad ziemią, do lasu.
Gdzie spojrzéć, wszędzie światła! — Na niebie gwiazd myriady, na ziemi w chatach światełka, na wzgórzach, jak okolica szeroka, ogniska gorejące, a na krzaczkach