. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nazajutrz młoda para odjechała do Wierzbówki, a ja pozostałem w mieście; robiłem w dalszym ciągu zajęcia, sprzedawałem stare graty, ścigałem dłużników.
Upłynęło sześć czy siedm lat.
Obraz uroczéj Anielci nie zatarł się w mém sercu, chociaż barwy jego pobladły pod wpływem czasu. Rana w mém sercu zabliźniła się już trochę, a zresztą i poglądy moje na sprawy romansowéj natury uległy znacznéj zmianie.
Czy wogóle serce, przy niewesołych czynnościach mego zawodu stępiało, czy co, dość że straciłem chęć do poznania piękniejszych stron życia, i nie uganiałem się więcéj za oczami habrowemi. Nawet kumoszki i ciotki, które pragnęły gwałtem okuć mnie w złote więzy hymenu, spotkały z méj strony energiczny opór. Nie pomogła wymowa kilkunastu znakomicie wprawnych języczków i, głuchy na wszystko, pozostałem kawalerem do dzisiejszego dnia i, jak się zdaje, pozostanę nim do końca mego, daj Boże najdłuższego żywota.
Pewnego dnia, rankiem, gdy siedziałem w mojéj kancelaryi i przeglądałem papiery, wszedł stały mój klient, pan Abraham Fajn, okazałéj tuszy mężczyzna i obcierając spocone czoło czerwoną chustką, rzekł:
— Panie kimorniku, trzeba nam zaraz jechać, zrobić zajęcie.
— Na wsi? zapytałem.
— Trochę na wsi. Mam prawomocnego wyroku, na Sakowicza, dzierżawcę z Wierzbówki; winien całkiem głupie 500 rubli i nie chce płacić, niech jemu djabli wezmą.
— Kiedyż mamy jechać.
— Jakto kiedy? dziś na noc, staniemy tam przed świtem. Trzeba spieszyć, bo un schowa gdzie swoje pare konie i wolant, które dla mnie akurat pasują. Ja już nie mogę trząść moje zdrowie na zwyczajne brycz-