Wśród piasków podlaskich i bagien, w zapadłéj, lesistéj okolicy, znajdowała się mała i nędzna mieścina... Może było w niéj sto domów, a może i nie — któż tam spamięta? témbardziéj, że co lat kilkanaście, ni ztąd ni zowąd wybuchał pożar i całą mieścinę w kupę węgli i gruzów zamieniał, tak, że tylko okopcone kominy świadczyły o tém, że niegdyś w tém miejscu ludzkie siedziby istniały.
Zwykle po pożarze żydkowie podnosili wielki płacz i lament, darli na sobie szaty, rwali włosy z głów i bród, płakali jak ongi po zburzeniu świątyni — zbierali po okolicy wsparcia i składki... ale po kilku miesiącach łzy pogorzelców obsychały, jęki cichnęły — a natomiast rozlegał się zgrzyt pił i stuk toporów, i, jak grzyb po deszczu, wyrastała mieścina, nibyto nowa, a taka sama nędzna i może jeszcze brudniejsza niż przedtém.
Ladajako sklecone chałupki stały w czterech rzędach dokoła rynku. W otwartych drzwiach kramików kupcy stali, zapraszając, bardzo rzadkich zresztą, klientów... bachory tarzały się w piasku, a melancholicznie zadumane kozy rozmyślały nad tém, czémby się pożywić.