. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dwoje im tylko Pan Bóg dał, syna i córkę — ale jakież to były te dzieci... mądre, ładne, dowcipne, chowały się dobrze i uczyły nieźle.
Nie obejrzeli się szczęśliwi małżonkowie, jak im blizko dwadzieścia lat życia ubiegło, szybko jak jedna chwila, słodko, spokojnie.
Mąż był już dygnitarzem — adjunktem przy naczelniku powiatu, szanowali go wszyscy, kłaniali mu się nizko — ona należała do najwyższych sfer miasteczka, sam naczelnik bywał u nich... raz nawet gubernator przejeżdżajęc, do nich na śniadanie wstąpił — do nich, choć były przecież inne domy! Naumyślnie nieboszczyka wyróżnił, jako urzędnika sumiennego, prawego, awans mu wtenczas obiecał.
Przeszło to wszystko, przeminęło, jak ostatnie dźwięki lansiera, który ukończyła właśnie.
Znowuż ją jakieś dreszcze wstrząsnęły, chciałaby poprosić o herbatę. Podanoby jéj natychmiast, ale to jakoś w bawaryi nie wypada... Zresztą powróci za parę godzin do domu — wie, że jest tam w maszynce troszkę nafty, to zagrzeje wody i będzie herbata. Herbata, a może lepiéj ziółka jakie, bo zimno dziś szczególnie...
Ale grać trzeba, fortepian długo już milczy.
Radczyni przypomina sobie ze swoich nut jakąś odwieczną, romantyczną „przechadzkę przy świetle księżyca.” To jéj się nadaje do wspomnień — bo w „promenadzie” owéj są westchnienia, szmery wód tajemniczych, daleki odgłos dzwonów.
Tak dzwonów... dzwonów... nasłuchała się ich w swojém życiu niemało, czuła ich uderzenia w sercu, jak pchnięcia zimnego noża, wtórowała im jękami...
Dobry, poczciwy jéj mąż nie dostał przyrzeczonego awansu, nie dostał, gdyż przeziębił się i umarł, umarł naprzekór przepowiedniom powiatowego lekarza, który tak ją uspokajał, tak zapewniał, że wszystko dobrze się skończy. — Ha skończyło się — długotrwała choroba po-