. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
agitacya zdrowa jest na oczy... On tak powiada, a nasz doktor niebyle jaki, ale powiatowy doktor! On swego fachu znawca — a jeżeli wyprawi chorego na tamten świat, to wyprawi już jak się należy, po formie... Ale my, panie „przeciętny” dobrodzieju, nie czekając chodźmy. Pani dobrodziejce moje uszanowanie, panienkom takoż — za ugoszczenie dziękujem.
Nakrywszy łysinę wielkim kaszkietem z lampasem, gość z gospodarzem poszli na probostwo, na drugim końcu wsi położone.
Kościołek murowany, z wysmukłą wieżyczką, otoczony był wieńcem starych lip rozłożystych, obok niego niedaleko stała plebania drewniana, do połowy wsunięta w ogród, z ganeczkiem na dwóch słupach, jak dworek zagrodowego szlachcica.
W ogrodzie były drzewa owocowe i rzucały cień na ogromne ule wyrobione w potężnych kłodach. Jedne z nich stały pionowo, drugie leżały na legarkach, ot po staroświecku „stojaki,” „leżaki,” jak zwyczajnie u księdza na partykularzu...
— Ha! ha! — śmiał się gość „przeciętnego” — kapitalny on ksiądz, wasz proboszcz! U niego i gruszka i jabłuszko i pszczółki — no i miodek. A miodek dobra rzecz. Musi proboszcz butelczynę otworzyć, ha! ha! dobry miodek, poduchowny miodek... tak jak mam do niego pierwsze prawo!
I śmiał się z całego serca, poruszając komicznie powiekami, policzkami i nosem.
Po chwili „przeciętny,” wraz z wesołym jegomościem weszli do plebanii.
Towarzyszyć im nie będziemy — wróćmy natomiast do dworku, do pani „przeciętnéj.” Twarz jéj nosi jeszcze ślady piękności minionéj, ale w oczach znać zmęczenie, na skroniach przeświecają już włosy srebrne, bo troski i niepokoje lubią swoje ofiary piętnować, a ona tyle przecierpiała, tyle przebolała w swém życiu...