wiele liczyć się nie potrzebuje i, oprócz tej willi, posiada jeszcze jakieś mienie.
Oczywiście — bo willa jest prawdziwe cacko, a z cacka nikt chleba nie jada, lecz bawi się niem i tylko dla rozrywki je trzyma.
Są wprawdzie przy tej willi zabudowania gospodarskie, jest stodółka, obora, stajnia, nawet mały murowany śpichlerzyk, co świadczy, że musi być i ziemia, do willi należąca. Jest też istotnie, ale tylko półtorej, czy dwie włóki: tyle akurat, żeby utrzymać kilka krów, konia do roboty i wyjazdu, żeby właściciel mógł się bawić w gospodarza i do tego masła, jakie mu dają papiery procentowe, miał z własnej ziemi chleb razowy, który czasem tak doskonale smakuje.
Willa znajdowała się niedaleko od miasta gubernialnego; z okien pierwszego piętra, o ile drzewa nie przeszkadzały, z wieżyczki, doskonale widać było wieże kościołów miejskich, głos dzwonów dolatywał tu na skrzydłach wiatru, ciągły zaś turkot wozów na szosie świadczył, że miasto jest tuż, niedaleko, i że ma z willą łączność.
Hypotecznie rezydencya ta miała swoją nazwę: Magdzinek, zapewne nadaną przez pierwotnego właściciela, a może i założyciela, na cześć jakiej Magdzi o pięknych chabrowych oczach, ale nikt ani w mieście, ani w okolicy Magdzinkiem nie nazywał Magdzinka, tylko „Regentówką.“
Niewiadomo, skąd się ta nazwa wzięła i kto ją