przygotowany był w altance, zrobionej z cienkich listew, po których pięły się gęsto pędy dzikiego wina.
— Otóż to — rzekł pan Kalasanty — jest miejsce dobre do dyskusyi. Cień, chłodek, a powietrze prawdziwy balsam. Jakże zrobimy, drogi regencie? Czy wpierw ma być wint, a później narada, czy też odwrotnie?
— Jak uważasz, kolego — odrzekł gospodarz.
— Wpierw narada...
— A wpierw, wpierw — dorzucił pan Salezy — my już mniej więcej poinformowani jesteśmy o co chodzi, i każdy z nas szczęśliwy będzie, jeżeli regentowi w jego kłopocie radę jaką da...
— Tak, to nie potrwa długo — rzekł Kalasanty — pojęcia mamy przecież wyrobione, zdania ustalone. Możemy przeto zaczynać.
Regent i jego trzej przyjaciele zasiedli na ławce pod lipą, przy okrągłym stole kamiennym, a uprzejmy gospodarz kazał przynieść butelkę wina, kieliszki i cygara.
Panna Wanda zdaleka obserwowała to zgromadzenie, nie domyślając się bynajmniej, że przedmiotem rozmowy jest ona sama, że narada jej zamiarów, jej chęci najlepszych dotycze. Nie zwróciła nawet uwagi na to, że pan Kalasanty ma minę bardzo uroczystą i groźną, pan Damian milczy uparcie, a zwolennik hydropatyi, Salezy, patrzy z pod ciemnych okularów tak surowo, jak gdyby całą ludzkość chciał odrazu natrzeć słoną wodą.
Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/122
Ta strona została skorygowana.