Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/127

Ta strona została skorygowana.

— A naturalnie...
— Więc ostatecznie — zapytał regent, — cóż mi kochani koledzy radzicie?
— Ja już wypowiedziałem swoje zdanie — rzekł Kalasanty, — jestem zwolennikiem środków energicznych, stanowczych; nienawidzę kunktatorstwa. Ojciec ma zupełne prawo powiedzieć: „Sic volo, sic jubeo!“ — i rzecz skończona.
— Niekoniecznie, — szepnął Salezy.
— Eh, mój kochany, wszystko można po adwokacku wykręcać, ale prawda pozostanie prawdą. Jakież jest zdanie twoje, panie Damianie?
— Radbym je wypowiedzieć ostatni.
— Przecież my już...
— Jeszcze nie — rzekł powoli, cedząc każdy wyraz Salezy, — jeszcze nie. Nie doszliśmy do głównej rzeczy, to jest do konkluzyi. Aczkolwiek nie będzie się to podobało panu Kalasantemu, jednak powiem otwarcie, że będąc na miejscu regenta, woli córki nie krępowałbym. Chce się uczyć, pracować, zarabiać, dopomagać innym — owszem, niech to czyni; ma dążenia szlachetne, niech je ma. Pozwolić, choćby dla próby...
Kalasanty już nie oponował, zerwał się z ławki i po alei chodzić zaczął. Regent się zamyślił.
— I cóż, Damianie — spytał po chwili, — co mówisz o tem?
— Ja najzupełniej podzielam zdanie Salezego: nie krępuj córki, niech postąpi według swej woli...