Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/162

Ta strona została skorygowana.

waniem strzelby, nie zauważył, że córka jest przy nim.
— Ojczulku... — rzekła nieśmiało.
— A, jesteś panna tu... Bardzo pięknie. Zapewne przyszłaś powiedzieć mi dzień dobry.
— Tak — rzekła, — dzień dobry... Widzę, że ojczulek wybiera się na polowanie.
— Właśnie, dziś idziemy we trzech; ale tym razem już na seryo. Bez łupu nie wrócimy. Śmiejecie się z nas panie, że niefortunnie strzelamy; otóż przekonam was dzisiaj, że nie święci garnki lepią...
— Uważam, że ojczulek polubił tę rozrywkę.
— Daję ci słowo, nie przypuszczałem nawet, że jestem taki Nemrod; żyłka myśliwska przebudziła się we mnie na starość. Dziś idziemy daleko; pan Bolesław ma nas zaprowadzić na jakieś bagna, gdzie podobno jest niesłychana moc ptactwa. Zrobimy istną rzeź. Wielka to szkoda, że panna nie jesteś chłopiec, bralibyśmy cię z sobą na polowanie.
— To już zdaje się wszystko jedno.
— Jak to?
— Pojutrze mamy podobno wracać do dmu.
— Już pojutrze? — zapytał regent zdziwiony.
— Tak, tak...
— No, szczególna rzecz, jak szybko czas leci...
— Od ojczulka zależy, żeby termin przedłużyć.
— O! o!.. co też panna mówi? Czy panna rozumie, co to znaczy termin?