i Bolesławem wyruszyli na polowanie. Dzień był trochę pochmurny i niegorący, słońce skryło się dyskretnie w obłokach i tylko niekiedy rzucało snop jasnych promieni na ziemię, ogołoconą już prawie, z tych darów, jakie corocznie człowiekowi przynosi; tylko drzewa i łąki nad rzeczką zieleniły się żywo. Na polu jeżyły się szczotkowate ścierniska, szarzały zagony świeżych podorywek, widać było ludzi orzących i bronujących pola. Powietrze było ciche, spokojne, łagodny wietrzyk trącał lekko liście na drzewach.
Bolesław prowadził ścieżkami wydeptanemi w polu. Przechodzili koło młyna.
Maleńki to był młyn, o dwóch kołach tylko, boć i rzeczka nie duża, o spadku łagodnym, niewiele siły miała.
Regent był w doskonałem usposobieniu.
— Panie Bolesławie — mówił, — pamiętaj, że dziś z próżnemi rękoma wracać nie wolno. Dość już tych żarcików, jakimi witają nas zawsze nasze panie, gdy powracamy z polowania. Trzeba im pokazać, że potrafimy coś zrobić...
— Zaręczam — rzekł na to Bolesław, — że stanie się według życzenia pana regenta, tylko musimy się na chwilę rozłączyć.
— A to dlaczego?
— Tak trzeba. Panowie pójdą wprost przed siebie, aż pod las, a ja obejdę bagno z tamtej strony.
Rzekłszy to, młodzieniec szybko się oddalił
Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/165
Ta strona została skorygowana.