i podążył po linii ukośnej w stronę lasu. Wkrótce zniknął im z oczu. Regent z panem Feliksem szli powoli we wskazanym przez Bolesława kierunku. Medor udał się za nimi ze spuszczonym łbem, leniwie, jak gdyby z niechęcią. Widocznie psim swoim rozumem pojmował, że przy takich myśliwych niewiele do roboty mieć będzie.
— Ciekaw jestem bardzo — odezwał się Wolski, — jak się Bolesław ze swego zadania wywiąże.
— A cóż panu przyrzekł?
— Mnie nic, ale panu regentowi wielkie trofea z polowania zapewnił... Jeżeli na mnie liczy, to się grubo zawiedzie...
— No, przecież strzelać to znów nie filozofia.
— Zgoda, ale trafiać i zabijać — sztuka.
— Lada chłop to umie, dlaczegoż więc my, ludzie inteligentni?... Ja przynajmniej starać się będę.
— Brawo!
— No, cóż się pan śmiejesz? właśnie postaram się i przekonam, że nic nadzwyczajnego nie jest.
— Będę o ile możności pomagał, ale za skutek nie ręczę; swoją drogą, zdaje mi się, że łatwiej zrobić projekt urządzenia browaru lub gorzelni ze wszystkiemi machinami, aniżeli zabić jaskółkę w lot.
Regent roześmiał się.
— Tak — odrzekł, — i łatwiej zapewne, aniżeli ułożyć zawiły kontrakt spółki handlowej. Prawda?
— Łatwiej, łatwiej.
Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/166
Ta strona została skorygowana.