schowaniu — a jakbyś krowinę miała, to zarazby tu Franek z Pokornickiej Woli przyleciał.
— On i tak przyleci.
— A ty skąd wiesz?
— Bo takie jego prawo, żeby przyleciał.
— Już ty pewno z nim musiałaś co rozmawiać!
— A jeno; niby to matula nie rozmawiali, jak byli młodzi?
Gdy Michałowa z córką, gawędziły o jałówce i Franku, Michał prowadził swoich myśliwych na drugie bagienko, gdzie polowanie jeszcze świetniej się udało; regent strzelał sześć razy, a tak się zawsze szczególnie składało, że i Michał ze swej długiej rusznicy palił jednocześnie, i za każdym razem ptaki spadały.
Trwała ta zabawa do wieczoru. Słońce już zachodziło, rzucając blaski czerwone; czas było pomyśleć o odwrocie.
Michał, wynagrodzony przez myśliwych, pośpieszył do domu, błogosławiąc dzień szczęśliwy; regent, zachwycony pomyślnem polowaniem, był w złotym humorze.
— Przepyszny dzień, przepyszny dzień! — powtarzał, — nie przypuszczałem, żeby nam się tak znakomicie powiodło! Wszyscy trzej niby to nie jesteśmy myśliwi, a jednak, gdyśmy się wzięli do rzeczy na seryo, jakie rezultaty!
Śpiesznie powracali do dworu; na drodze niedaleko młyna, spotkali panią Feliksową z pannami.
Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/179
Ta strona została skorygowana.