swoje chwali — rzekł Wolski, — ale zwykle tak bywa; może i ja kiedyś wnukom moim opowiadać będę, jeżeli dożyję, że niegdyś, niegdyś...
— Zdaje się, że niewiele będzie do opowiadania...
— A to dlaczego? — wtrąciła panna Aniela, — ja sądzę, że będzie bardzo dużo...
— Tak? Żałuję bardzo, że nie doczekam chwili, w której pani, jako siwowłosa babcia, opowiadać będzie wnuczkom o dzisiejszych, a dla swych wnuczków już odległych czasach. Z przyjemnością posłuchałbym tej opowieści.
Słońce zniżało się ku zachodowi, jasne i piękne resztki chmur błąkających się po niebie wiatr rozpędził, na liściach drgały jeszcze krople deszczu. Panna Wanda z Anielką wyszły do ogrodu, Bolesław towarzyszył im.
— Miłym uśmiechem żegna nas wasze słońce — rzekła Wanda do swej towarzyszki.
— Przez dwa dni — wtrącił Bolesław, — nasze niebo opłakiwało godzinę rozstania się i rozłąki, ten zaś uśmiech słońca jest wyrażeniem nadziei, że jeszcze miłe chwile powrócą...
— Znasz mowę chmur i słońca? — zapytała Anielka.
— O tyle, o ile mogą za jej pomocą własne wypowiedzieć myśli. Co ci szkodzi, że na chwilę zostanę symbolistą, że powiem pannie Wandzie, iż chciałbym, aby zrozumiała mowę naszego nieba i naszego słońca?
Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/194
Ta strona została skorygowana.