aż do chwili odjazdu. Przecież to tylko parę godzin; dziś pożegnam gości, za dwa dni wyprawię dzieci i pozostanę znowu sama jedna. Będę miała czas wyspać się dowoli...
— A do nas kiedy pani przyjedzie? — zapytała Wanda.
— Nie wiem jeszcze, ale sądzę, że późną jesienią, kiedy się wszystkie roboty pokończą...
— Alboż one kończą się kiedy? — rzekł pan Feliks.
— W polu kończą się; na folwarku rzeczywiście nigdy, ale ja o polnych robotach mówię.
— Pola już puste.
— Niezupełnie, znajdzie się jeszcze co do wykopania, a trzeba też myśleć, żeby na rok przyszły było co zbierać, trzeba pokończyć orki, bronowanie, zasiew. Wpierw nie ruszę się z domu ani na krok. Później za to będę swobodniejsza i wówczas pospłacam długi towarzyskie, odwiedzę wszystkich znajomych.
— Z niecierpliwością oczekiwać będziemy, — rzekła panna Wanda.
Pan Feliks wyglądał przez otwarte okno.
— Co za prześliczna noc — mówił, — jaka spokojna, jaka cicha! chociaż wsłuchawszy się bacznie, można rozróżniać różne szmery; są one na pozór niepochwytne, ale przecież...
— Tak — odrzekła panna Aniela, — te głosy nocy letniej zlewają się w jeden chór, rzewny jakiś i smętny, ale miły, usposabiający do marzeń.
Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/197
Ta strona została skorygowana.