czenia pana regenta, ekwipaże mogą już być przed gankiem.
— Tylko dwie godziny? — pywtórzyła z westchnieniem panna Aniela; — jakżebym rada je przedłużyć!
Księżyc płynął po niebie, podnosząc się coraz wyżej, a pełna jego tarcza stawała się coraz bledszą i jaśniejszą; drzewa w tem oświetleniu łagodnem rysowały się wyraźnie, między niebem a ziemią zdawały się płynąć fale świetlanego eteru, przez otwarte okna wpadał do pokoju łagodny wietrzyk i przynosił zapach roślin, odświeżonych w kilkodniowej kąpieli deszczu.
— Czy widziała kiedy pani wschód słońca? — zapytał Bolesław Wandy.
— Widziałam niejednokrotnie. Z zapytania pańskiego wnoszę, że mam opinię śpiocha. Owszem, wschód słońca widuję często latem, a sąsiedztwo miasta psuje nieco piękność tego codziennego, a zawsze tak wspaniałego zjawiska.
— Dlaczego?
— Słońce ukazuje się z poza murów miejskich. Nim można je od nas, z przed naszego domu, zobaczyć, oświetla ono miasto rozmaitemi barwami, wieże rysują się na tle seledynu, purpury, złota, które z kolei ustępuje miejsca czystemu lazurowi. Słońce wzbija się coraz wyżej, wychyla się z poza masy murów, a wtenczas już jest taka jasność, że patrzeć nie można...
— Dla nas to trochę inaczej; widowisko jest
Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/201
Ta strona została skorygowana.