Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/205

Ta strona została skorygowana.

stwa, chociaż ci, do których to pożegnanie było wystosowane, już tego słyszeć nie mogli.
Bryczki zniknęły w tumanie kurzawy, a w Lasku na ganku długo jeszcze stał Bolesław z siostrą.
— Smutno ci? — spytała Anielka.
— Bardzo... — odrzekł.
— Cierpliwości, braciszku. Niech cię to pocieszy, że i jej także jest smutno. Ja coś o tem wiem.
— Anielciu!
— Dość, dość, już i tak powiedziałam za dużo...
W Pokornicy, przy karczmie, Mateusz konie zatrzymał.
— Cóż to? popasać chcesz już? — zapytał regent,
— A nie, jeno godziłoby się pożegnać...
— Aha... z narzeczoną... Żegnajże się, żegnaj! byle nie za długo, mój ty zakochany młodzieńcze!
Mateusz raźnie zeskoczył z kozła i zbliżył się do kobiety, oczekującej go przed karczmą. Zamienili z sobą słów kilka, poczem babina zbliżyła się do powozu.
— Już niech go wielmożny pan — rzekła, całując w rękę regenta, — i wielmożna pani, i wielmożna panienka mają w swojej opiece...
— Bądź spokojna, kobieto: włos mu z głowy nie spadnie...
— Żeby jeno tych dwustu rubli nie utracił, bo to na gruut przeznaczone, a jakże bez gruntu chłopa wyżywić?
Regent przyrzekł, że i nad tem czuwać będzie,