Pan Gorgoniusz spojrzał przez okno i spostrzegł zbliżających się gości.
Byli to dwaj antagoniści, dla tego może dotrzymujący towarzystwa jeden drugiemu, aby się módz sprzeczać i kłócić bez ustanku.
Przyszli z miasta pieszo.
Okazały pan Kalasanty niósł w ręce kosz elegancki z przykrywką, ale w rozmiarach pokaźnych, szczupły zaś jego towarzysz, w okularach niebieskich, kroczył obok z ironicznym uśmiechem na ustach.
Kalasanty ocierał spocone czoło, Salezy zapiął kołnierz od paltota pod samą szyję i wyglądał tak, jakby febra nim trzęsła.
Regent wybiegł na ganek, aby gości powitać.
— Jakże to dobrze, żeście przyszli! I pieszo?
— Dla spaceru, cóż to znaczy!...
— Ja — rzekł Salezy, — proponowałem dorożkę do współki, ale pan Kalasanty jest skąpszy, niż Roman po ożenieniu.
— Powtarzam, że nie dla skąpstwa, lecz dla ruchu...
— I z koszyczkiem! — dodał Salezy, — z koszyczkiem, żeby się podróż opłaciła. Regencie, on ci z korzec kartofli w ten koszyk zabierze, a może kopę kapusty lub cielę...
— Niechże bierze, co chce! Serdecznie rad jestem, żeście przyszli. Daj-no, panie Kalasanty,