— Stary jesteś dziad.
— I ona nie dziewucha.
— Siedziałbyś u mnie do samej śmierci. Czy ci źle?
— Wielmożny panie regencie, zgrzeszyłbym, gdybym rzekł, że źle. Takiej dobrej służby, jak tu, na świecie niema. Pan regent jak ojciec, pani jak matka, a panienka... to już nawet powiedzieć nie umiem. Niech jej Pan Jezus da wszystko jak najlepiej, czego jeno sama żąda.
— Widzisz, stary, niby to nas kochasz, a pomimo to, rzucasz nas, i dla kogo? dla baby, której prawie nie znasz...
— Wielmożny panie, sprawiedliwie nie tylko dla baby.
— A więc?
— Niech się wielmożny pan nie dziwuje, toć gruntu kawałek ona ma, a jeszcześmy trochę upatrzyli do kupienia od Szymka Muchy — i gospodarstwo będzie. Ot, choć raz jeszcze przed śmiercią człowiek swoje własne zagonki zasieje, zaorze i chleb z nich będzie jadł. Gdyby nie to, jabym ani pana, ani pańskich koni do śmierci nie opuścił. Napowiedziałem ja już Walentemu, przykazałem, żeby dbał jak o swoje, poczyściłem zaprzęgi, powozik, brykę; oddam wszystko jak szkło świecące, jak złoto...
— Ha! trudno, skoro już tak sobie postanowiłeś; idźże do baby, a jak będzie ci źle, to powracaj.
Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/230
Ta strona została skorygowana.