jeszcze się trzęsę, chociaż mam porządny kawałek futra.
— Cóż słychać w mieście?
— Jedno z drugiem nic. Bardzo mały ruch w interesach. Nie sprzedają, nie kupują nic. Zbożowy handel cokolwiek się rusza, no, a pieniężniki i lichwiarze zawsze mają robotę.
— Tak, u nich jest ruch.
— Jak na jarmarku... Ho, ho, żebym ja miał tylko jeden procent od tego obrotu, to pytałbym, ile cała Warszawa kosztuje! Oni zawsze mają. Wczoraj przyjeżdżał jeden pan ze wsi, trochę zaszargany, ale rzetelny i odpowiedzialny. Bardzo pilno potrzebował. Złożyli się we trzech, zrobili zielony kontrakt na pszenicę.
— Po czemu?
— Aj, po czemu! Albo będą mieli pszenicę za pół darmo, albo pięć na miesiąc od swoich pieniędzy. To jest ładny geszeft. Żebym ja miał trochę kapitału, to tylko takiebym robił, ale tak, biedny faktor, z czem będę wojował? Aj, zły czas jest teraz, bardzo zły!
— Powiedz-no mi, Abramie, bez długich wstępów i ceregieli: po co przyjechałeś? Zanadto dobrze cię znam, żebym wierzył, iż twoja tutaj obecność jest przypadkowa. Mów wyraźnie o co idzie. Wiesz przecie, że...
Wasserman brodę pogładził.
— No — rzekł, — to prawda. Z takim znawcą
Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/239
Ta strona została skorygowana.