tości... Byli tacy, którym cena wydawała się za wysoka, jak zwykle w zakładzie. Nasza publiczność lubi grymasić.
— A nie opowiadali nic?
— Nie rozumiem zapytania.
— To jest... widzisz... właściwie nie o to mi idzie. Chciałem wiedzieć, co słychać w mieście...
— Jak zwykle, ojczulku.
— Czy nie stało się co niezwykłego?
— Ależ nic. Nie było ani pożaru, ani trzęsienia ziemi, wieża ratuszowa stoi, jak dawniej, tylko mróz wszystkim dokucza.
— To szczególne.
— Mróz?
— Ależ nie... Nie rozumiesz mnie, Wandziu, Jestem widzisz bo niezdrów trochę, nudzę się sądziłem, że przywieziesz mi z miasto jaką zajmującą wiadomość, żebym się trochę rozerwał.
— Ach, zapomniałam!
— Cóż?
— Był dziś u nas w zakładzie pan Salezy. Zapowiedział najazd.
— Najazd?
— Tak się wyraził. Znaczy to, że będziemy mieli dziś gości. Pan Salezy, Kalasanty, oboje państwo Romanowie, a ja na własną rękę odważyłam się zaprosić państwa Feliksów i Anielcię. Zdawało mi się, że właśnie dziś, kiedy ojczulek trochę niedomaga i nudzi się, goście będą pożądani...
Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/246
Ta strona została skorygowana.