rzekł solennie, że za godzinkę stawi się. Przyjedzie dorożką.
— Ano, to chodźcie do ogrodu.
— Owszem, owszem, na świeżem powietrzu najlepiej. Szczęśliwy jesteś, regencie, że masz takie śliczne ustronie. Żyjesz sobie jak w raju, kwiaty pachną, drzewa szemrzą, a powietrze! to balsam, kadzidło, ale nie powietrze. Gdybym ja takiem mógł oddychać, tobym, panie dobrodzieju, przez płoty skakał, jak sarna!
— A jakże się w ogóle niewasz, panie Salezy? jużeśmy się kilka dni nie widzieli...
— Dziękuję, jako tako... chociaż mi czasem reumatyzm dokucza, ale woda z solą! Zimna woda z solą, powiadam wam, że to nieocenione lekarstwo. Jabym już dawno nie żył, gdyby nie woda.
Pan Salezy był to człowiek małego wzrostu, szczupły, trzymał się pochyło, nosił okulary ciemne, które mu zupełnie oczy zasłaniały. Pan Kalasanty, przeciwnie, tuszę okazałą miał, kark szeroki, i gdyby nie łysina i białe jak mleko włosy, możnaby go wziąć za tłuściocha, który niedawno pięćdziesiątkę przekroczył.
— Eh, — rzekł — kochany nasz Salezy zawsze bo ze swoją metodą. W rybę się zamienisz, dobrodzieju, w stokfisza!
— Powiedzcie mi, cóż się stało Romanowi? — zapytał regent.
— Nie wiemy; widać ważny jakiś interes.
Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/25
Ta strona została skorygowana.